Z życia Chapteru

14-th Annual European H.O.G. Rally St Tropez 03-14.06.2005

DZIEŃ 1
Oto przed wami opowieść, której sprawcami jesteśmy my, członkowie klubu West Side Chapter oraz nasi przyjaciele. Snuję moją relację od piątku rano, tj. 3 czerwca 2005 r. Jedynym celem tego reportażu jest przedstawienie pełnego relacji tekstu wydarzeń, które miały miejsce przez dwa tygodnie naszej wspólnej podróży.
Będzie to fantastyczna wyprawa, w krainę luzu, przyjemności, braku jakichkolwiek obowiązków.
Żyjmy chwilą i pozwólmy sobie na przeżycie czegoś niecodziennego!

Odcinek POZNAŃ – BERLIN wyniósł 320 km.
Całość trasy przebyliśmy bez grama deszczu. Aż niewiarygodne.
Fart nam sprzyja.

DZIEŃ 2
Wyjazd zaplanowany na godzinę 8.00 ponownie opóźnia się o 30 min. Przed 9.00 jesteśmy już na autostradzie.
Horyzont rozjaśnia się coraz bardziej. Za moment przebiją się pierwsze promienie słońca przez burzowe chmury. Nie jest upalnie, ale najważniejsze jest jednak to, że każdy kolejny dzień, to dzień spełnionych marzeń życiowych, jakim jest pasja podróżowania harleyem.

Do Luxembourga docieramy o godzinie 19.00.
Dzisiaj śpimy w hotelu położonym w bezpośredniej bliskości portu lotniczego. Kilka kolejek piwnych przy barze hotelowym kończy kolejny dzień naszej wspólnej podróży.

DZIEŃ 3
Ruszamy ponownie. Podczas jazdy nikt nie zastanawia się , że powierza swoje życie maszynie o nazwie Harley Davidson, wytworowi ludzkich rąk i myśli, jak również własnym umiejętnościom. To wspaniałe, że wielu z was jedzie po raz pierwszy w tak daleką podróż. Zespół zgrywa się coraz bardziej. Atmosfera jest rewelacyjna.
Wjeżdżamy dzisiaj w pierwsze góry. W szumie wiatru, kiedy wspinamy się coraz wyżej na naszych harleyach, myśli galopują niekontrolowane. Pierwsze symptomy zbliżającego się deszczu zauważyliśmy już dużo wcześniej. Zaczęło padać, najpierw delikatnie, a po chwili rzęsiście. Zjeżdżamy na pobliską stację benzynową, przebieramy się. I to Jest sposób na pogodę. Po chwili przestaje padać i pojawia się słońce. Jedziemy dalej nieprzerwanie, Ziemia ciągle dudni od wibracji jedenastu harleyi. O dziewiętnastej jesteśmy w Clermont.

Dzisiejsza jazda po górach obudziła wszystkich. Piękne widoki, doskonała temperatura do jazdy, wszystko to doskonale nastraja wszystkich. Jesteśmy na miejscu. Rozpakowujemy nasze objuczone harleye z sakw i toreb.

DZIEŃ 4
Po śniadaniu W Clermont zaczyna padać lekki deszczyk. Powoduje to zmianę naszego ubioru i po pół godzinie ruszamy w dalszą drogę. Czym bliżej zlotu, temperatura rośnie. Dzień jest wyjątkowo jasny i słoneczny. Bez ciemnych okularów nie szło się obejść. Słońce było ostre i przenikliwe. Zostało nam 270 km do ST. Tropez i nagle ulega uszkodzeniu manetka gazu w harleyu Gucia, Okazało się, że zerwała się linka gazu. Organizujemy szybki transport motocykla z gór i po dwóch godzinach dalszą część podróży Maciej spędza w busie. Temperatura rośnie z każdym przejechanym kilometrem. Słońce znacznie tutaj cieplejsze niż w Polsce. Dotarliśmy w końcu na miejsce. Rozpakowujemy się w naszych przyczepach. Ognisty krąg słońca zanurzał się w morzu. Przy drinku obserwowałem jego majestatyczne umieranie. Wszyscy już się odprężyli. Bolą nas wszystkie mięśnie ramion i pleców, ale jest to dobre zmęczenie, pozytywne, które dobrze oddziałowuje na nas.

DZIEŃ 5
Jedziemy do serwisu Harleya Davidsona z „czarną wdową” – do naprawy. Oczywiście jak to we Francji, nic nie wskóraliśmy, ponieważ mechanicy są nieobecni. Jakaś paranoja panuje w tym kraju. Gucio kupuje linkę gazu, a Krzysztof z Markiem ją zakładają. Potrzebowali tylko 20 minut czasu aby uszczęśliwić Macieja. Motocykl zrzucamy z samochodu i na kołach Gucio wraca na teren zlotu. Znużeni „ostrym słońcem”, którego tu z pewnością nie brakuje, udajemy się całą grupą do ST. Tropez na kolację.
Ocuciły nas widoki, które przywróciły nas do rzeczywistości. Pełne entuzjazmu, urocze, piękne kobiety, pogodne i pełne życia przechadzały się po pokładach niewiarygodnie drogich jachtów. Skąpe stroje podkreślały wdzięki tych istot. Każda na pierwszy rzut oka wydawała się doskonała, a na pewno intrygująca. To jest port w ST. Tropez. Opalone ciała, drinki, kolacje przy świecach, zabawa, luksus. Po to się tutaj przyjeżdża. 
Zjedliśmy kolację i było naprawdę w dechę. Przyglądaliśmy się jak centrum ST. Tropez budzi się do życia. A kurort budzi się do życia dopiero po zmierzchu. Jedno po drugich zapalały się witryny sklepów sklepów szyldy znanych światowych marek.
Napływało coraz więcej różnej maści Harleya całego świata. Zaczynał się prawdziwie nocny ruch. Promenada z każdym kwadransem coraz bardziej tętniła życiem.
Wracamy.

DZIEŃ 6
Zaczyna coraz bardziej wiać. Udajemy się na plażę aby zrealizować to po co tutaj przyjechaliśmy. Każdy z nas potrzebował odpoczynku czynnego, jak jazda na motorze, kąpiel w morzu. Każdy z na chce się chociaż trochę wygrzać na słońcu. Tak naprawdę przyjechaliśmy tu żeby się trochę odprężyć i zostawić wszystkie stresy w słońcu.
O godzinie 19.00 dojeżdża do nas druga grupa 6 motocykli. Większość podróży, szczególnie pierwszy dzień jechali w deszczu. Dzisiaj było już o niebo lepiej. Są zmęczeni ale po kilku piwach wszystko wraca do normy.

DZIEŃ 7, 8, 9
Czwartek. Pogoda jest dzisiaj zaskakująca. Wieje silny wiatr, a ciemne chmury pomykają po grafitowym niebie. Słońce na razie nie może się przebić.
O godzinie 13.00 zorganizowała się grupa na wyjazd do Monaco. Wiał silny, nieprzyjemny wiatr. Za wiele niestety nie zobaczyliśmy ze względu na pogodę. Poza fragmentem portu i paroma super luksusowymi jachtami nic więcej nie widzieliśmy. O godzinie 17.30 w pośpiechu zbieramy się. Deszcz wisi w powietrzu. Pogoda diametralnie się zmieniła. Po kilku dniach wspaniałej pogody dzisiaj nastąpił przełom, okres rozchwianej i chimerycznej aury. Na wszystkich twarzach było widać duże rozczarowanie. Pogoda zawiodła dzisiaj. Na autostradzie wylotowej z Monaco złapał nas deszcz. Najpierw kilka kropel, potem intensywny deszcz lecz nie ulewa. Krople waliły w kaski jak werble. Okulary parowały, widoczność stała się ograniczona. Na szczęście wszyscy szczęśliwie dotarli na teren zlotu.

Piątek. Nie pada, nie wieje, na błękitnym niebie kula słońca, czysta jak łza. To prawdziwie letni dzień. Piękny dzień zachęca do odpoczynku blisko morza. Wszystko tu można, ale od jednej rzeczy nie można się tu uwolnić. Od muzyki silników Harley Davidson. Ten hałas jest tu wszechobecny i nie znika o żadnej porze dnia.
O godzinie 19.00 Chapter warszawski zorganizował paradę po terenie zlotu, robiąc dużo hałasu i reklamę zlotu w Karpaczu. 
Wieczorem idziemy posłuchać dwóch koncertów, bluesowego, a później rockowego.

Sobota. W godzinach południowych Geniu, Shark, Jasiu i Gucio wybierają się w góry na trasę pełną ostrych zawijasów. Wyjeżdżamy w naprawdę wysokie góry. Serce bije teraz mocniej. Każdy z nas musiał być zachwycony tymi widokami. Można poddać się tej niewiarygodnej scenerii szczytów i stromym ścianom dolin. Zaczęliśmy wspinać się górę. Prowadzi Jasiu. Jedziemy przez głęboko zarośnięte zielenią doliny, przez bezimienne wioski, wzdłuż pagórków ozdobionych ślicznymi drewnianymi kościółkami. Jazda była ekscytująca i oczyszczała umysł. Na większości górskiej trasy, którą jechaliśmy nie było barierek, trasa kończyła się często przepaścią sięgającą setki metrów w dół. Ponieważ nikt z nas nie znał tej drogi, każdy musiał skupić uwagę na prowadzeniu swojego harleya. Docieramy wreszcie do małego miasteczka, w którym czas zatrzymał się. Jest tu spokojnie, a życie płynie tu leniwie. Nawet w restauracji nikt się tutaj nie śpieszy. Zjedliśmy pierwszy wyśmienity obiad – kilkudaniowy.
Po dwóch godzinach wracamy trasą nadmorską.

Zostało postanowione, że wracamy do Polski w dwóch grupach. Składy nie uległy zmianom.

DZIEŃ 10
Niedziela. Dzisiejsza noc mijała wolno. Kiedy się obudziliśmy był już jasny poranek. Słońce świeciło oślepiającym blaskiem. W przyczepach było duszno. Pragnienie doskwierało wszystkim. Gdzieś w oddali było słychać, że miasteczko zlotowe powoli budzi się do życia. 
Pierwszy dzień powrotu przed nami. Wzmożony ruch od samego świtu. Część z nas wstała o 5.00, a część o 6.00. Niektórzy z nas zjedli lekkie śniadanie, dla części było to zbyt wcześnie. O 7.30 wszystko jest już spakowane, a maszyny na podnóżkach gotowe są do odpalenia. Pierwsza grupa rusza. 
Oczy zmrużone w blasku nisko stojącego na wschodzie słońca przypomina, że będzie dzisiaj piękny słoneczny dzień. 
Smak kawy na końcu języka, ostatni papieros. Nasuwamy ciemne okulary, zakładamy kaski i odpalamy maszyny. Na tle lśniących naszych harleyi widać czyste błękitne niebo. Za chwilę rozpoczniemy kolejną przygodę. Silniki zagrały. Hałas przelewał się jeden przez drugi, falował, unosił się na wietrze. Ostatnie spotkanie między grupą pierwszą a drugą nastąpiło na stacji benzynowej już na autostradzie.
Jazda na motocyklu Harley Davidson to jedno wielkie pasmo satysfakcji. Przekraczamy przełęcz Brennera, temperatura spada do 12 stopni. Robiło się coraz ciemniej. Wyczuwało się, że deszcz znowu wisi w powietrzu. Jeszcze wykupujemy winiety i za moment będziemy w Austrii. Napełniamy baki naszych harleyi, skręcamy kolejnym zjazdem w stronę INSBRUCKA. Kiedy dojeżdżamy do hotelu w centrum miasta zaczęło padać.