Z życia Chapteru
12-th Annual European HOG Rally – Cavallino Italy
Uczestniczymy w 12-tym Międzynarodowym Zlocie HOG-u w Cavalinno we Włoszech. Wspaniała przygoda !!! Chociaż jechaliśmy w deszczu całą drogę!
27 kwietnia 2002 r. – sobota
W sobotę 27 kwietnia wyruszamy o godz. 10:00 spod domu Marka. Wyjazd opóźnił się o godzinę ze względu na padający deszcz. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że jest to zapowiedź tego co nas czeka przez całą podróż. Kierujemy się na przejście graniczne w Świecku. Ze względu na silny wiatr zatrzymujemy się na 60 km przed granicą.
Na granicy objeżdżamy całą kolejkę samochodów i bardzo szybko dokonujemy formalności. Ruszamy dalej i docieramy do berlińskiego ringu stosunkowo szybko. Niestety od zachodu widać nacierające na nas czarne chmury. Już po minięciu Berlina atakuje nas potężna ulewa z opadami gradu. W ostatniej chwili udaje nam się zjechać na stację benzynową. Mały posiłek, krótki odpoczynek, przeczekujemy najgorszą ulewę i ponieważ nie zanosiło się na poprawę pogody ruszamy dalej mimo, że deszcz pada. Jedziemy teraz wolniej ze względu na intensywny deszcz i dość silny boczny wiatr. Robimy po około 100 km i przystajemy, żeby trochę odpocząć i wysuszyć się na parkingach i stacjach benzynowych. Pierwsza awaria to przymusowy postój motocykla Sylwka ze względu na zamoczoną elektrykę. 15 minutowy postój i osuszenie przewodów podziałało i Deuce odpalił. Jedziemy dalej ale wszyscy jadą jak w letargu. Zimno deszcz i silny wiatr coraz bardziej wszystkim dokucza. Nikt nie kiwa, wszyscy przygarbieni, ręce i nogi przemarznięte, oczy zalewa deszcz. Jedziemy w szachownicy z dużymi odległościami między sobą ze względu na ryzyko poślizgu. Kiedy w końcu na 2 km przed Hofem Karol zjeżdża na parking wszyscy mają trudności z zejściem z motocykli. Okazało się, że tylko on i jego żona Maria byli przygotowani na takie warunki i mieli odpowiednią odzież. Reszta odczuła bardzo dobitnie, co oznacza jazda w deszczu. Ręce tak drżały, że nie nie można było zapalić papierosa. Czekolada z kufra Karola poprawiła trochę nastroje. Po 15 minutach dociera strasznie przemoczony Sylwek z samochodem serwisowym. „Teraz już wiem dlaczego jest tak duzo katalogów z ciuchami na motor” – mówi Sylwek i reszta przyznaje mu rację. Dowiadujemy się, że momentami były 2°C !!! Zjeżdżamy do Hofu i znajdujemy hotel. Po odświeżeniu się wszyscy odzyskują dobre humory i dzień kończymy wesołą kolacją. To był jednak prawdziwy chrzest.
28 kwietnia 2002 r. – niedziela
Dzień drugi. Baliśmy się tego poranka , ale o dziwo nikt nie jest chory , wszyscy wyspani. Pogoda jakby lepsza, nie pada, a chwilami wychodzi słońce. Wszyscy w znakomitych nastrojach po obfitym śniadaniu, gotowi do jazdy. Jeszcze krótkie tankowanie na pobliskiej stacji i ruszamy dalej. Kierujemy się na Norymbergę. Dzisiaj jest sucho, ale temperatura waha się w okolicy 8 stopni. Między Monachium a Rosenheim następuje druga awaria motocykla. Tym razem urywa się błękitna lampka przy motocyklu Jurka i następuje zwarcie w instalacji. Pomoc wozu technicznego staje się niezbędna. James zaizolował przewody i po 30 min ruszamy w dalszą drogę.
Około 14.00 w blasku słońca na parkingu, przy ogromnej widowni zjeżdżają po raz pierwszy z przyczepy dwa V-rody Marka i Zbyszka. Temperatura znowu spada i wzmaga się wiatr. Wjeżdżamy na przełęcz Brenner. To trzeba koniecznie zobaczyć i żadne zdjęcia nie oddadzą piękna tego miejsca. Przejeżdżamy przez przełęcz, góry i tunele. Jazda sprawia ogromną przyjemność. Pod wieczór docieramy do Matei am Brener, malej turystycznej osady. Tego wieczoru nastąpiło pierwsze odreagowanie w całej grupie. W pabie bawiliśmy się znakomicie przy suto zastawionym stole w alkochole i piwo.
29 kwietnia 2002 r. – poniedziałek
Dzień trzeci. Rano ruszamy w stronę Bolzano. Pogoda jest ok. Przejeżdżając przez Trento odbijamy z autostrady żeby zwiedzić rejon Rido del Garda. Malowniczo i pięknie położone jezioro Garda. Dla niektórych było to najpiękniejsze miejsce jakie zobaczyli podczas całego wyjazdu. Jest to jeden z najbardziej uroczych zakątków turystycznych z orientalną przyroda. Jazda motocyklem po krętych drogach wśród palm i agaw to niezapomniana przyjemność. Wokół jeziora znajduje się kilkadziesiąt maleńkich miejscowości które naszpikowane są niezliczoną ilością hoteli i pensjonatów. Turystyka to najważniejsza gałąź gospodarki tego regionu. Dobry nastrój mimo niewielkiego deszczu popsuła nam wiadomość o awarii motocykla Marka. Jego V-rod gaśnie na skrzyżowaniach i zostawia za sobą obłoki czarnego dymu. Mimo tego docieramy szczęśliwie po bardzo krętej drodze do autostrady Verona – Wenecja. Na autostradzie Maria zasypia na siedzeniu pasażera na motocyklu Karola. Karol ją budzi uderzeniami kasku o kask, bo jazda jest niebezpieczna ze względu na duży ruch samochodowy. To znak dla reszty, że za chwilę zacznie padać i tak się dzieje po kilkunastu kilometrach. Okolo 19.00 docieramy do Lido di Jesolo, gdzie czeka na nas zarezerwowany przez Jamesa hotel Colombo. Samochody serwisowe jechały autostradą i dotarły do celu szybciej. Wieczorem w barze oblewamy szczęśliwy dojazd całej grupy na miejscen i testujemy działanie ubezpieczenia Assistance Marka V-roda. Zamawiamy transport na jutrzejszy dzień na 8:00 rano.
30 kwiecień 2002 – wtorek
Dzień czwarty. Od 8.00 rana zajęliśmy się V-rodem Marka. Transport o dziwo czekał. Możemy więc potwierdzić, że karta Assistance zadziałała. Jednak Włosi to są Włosi. Zawieźli motocykl do serwisu w Treviso, który nie działał, bo wszyscy serwisowcy byli już na zlocie w Cavallino. Wróciliśmy więc z powrotem i oddaliśmy go w ręce serwisu Harley’a na zlocie. Karol też zostawił tam Road Kinga ze względu na poluzowanie się kierownicy. Mieliśmy wrażenie, że oddaliśmy maszyny w dobra ręce. Hangar serwisowy był duży i dobrze wyposażony a mechanicy z USA było widać, że wiedzą, co robią. Po powrocie do hotelu dzień upłynął nam na czyszczeniu motocykli poznawaniu okolicy, restauracji i wybrzeża morskiego.
1 maja 2002 r. – środa
Dzień piąty. Płyniemy statkiem na zwiedzanie Wenecji.
Wenecja tylu ludzi pisało już o Wenecji, opiewali to miasto poeci, malowali artyści, sławili uczeni, podziwiali turyści. Jednak wszystko to razem nie da pojęcia o Wenecji komuś, kto nie zobaczy tego miasta na własne oczy, kto nie wczuje się weń wszystkimi zmysłami. W mieście spotykamy już wielu motocyklistów, którzy tak jak my zaczęli od zwiedzenia tego atrakcyjnego miejsca. Pogoda też nam dopisała i był to jedyny dzień, kiedy nie padało i świeciło słońce. Byliśmy, zobaczyliśmy i chyba poczuliśmy klimat tego zaczarowanego miejsca. Po powrocie jedziemy odebrać maszynę Marka. Jest OK. Mechanicy wymienili uszkodzony moduł elektroniczny. Od razu widać, ze Marek jest szczęśliwy i tryska humorem. V -rod chodzi jak błyskawica. Wieczorem odwiedzamy zlot ale tam jeszcze się nic nie dzieje.
2 maj 2002 r. – czwartek
Dzień szósty. Oficjalnie wjeżdżamy na zlot. Mimo, że pada i siapi cały dzień, jedziemy bez kasków i w amerykańskich czapach, kt6re wzbudzają dużą sensację i aplauz wśród przechodniów i kierowców samochodów. Załatwiamy wszystkie formalności związane z zarejestrowaniem się i naszych motocykli na zlot. Jest już duża ilość motocykli i to same Harley’e!!! Do końca zlotu będzie tu ich około 10 tysięcy!!! Każdy z nas obchodzi wielką ilość stoisk ze skórami, kurtkami, spodniami, płaszczami, torbami i wszelkiego rodzaju pamiątkami. Wszystko oczywiście w barwach Harley Davidsona. Są trzy duże sceny, na których odbywają się występy różnych kapel. Na jednej grają bluesa na drugiej rocka a na trzeciej country. Dla każdego coś miłego. Cztery bary i restauracja zapewniają wszystkim odpowiednia ilość jedzenia. Spotykamy dużo warszawiaków z Warsaw Chapter Poland i innych ciekawych ludzi. Na zlocie tańczymy i balujemy do 2.00 w nocy przy kuflach piwa i muzyce granej na żywo.
3 maj 2002 r. – piątek
Dzień siódmy. Znowu pada! Drugi dzień zlotu. Od rana różne konkurencje i pokazy motocyklowe. Każdy robi to co chce. Jedni przyglądają się konkurencjom inni oglądają motocykle a jeszcze inni robią zakupy ciuchów potrzebnych na drogę powrotną. Oczywiście zabrakło kurtek przeciwdeszczowych, bo organizatorzy nie przewidzieli, że może cały czas padać. Wieczorem znowu imprezowanie do późnych godzin nocnych. Wszyscy bawili się na maksa, bo uzgadniamy, że jutro wracamy. Obowiązki czekają.
4 maj 2002 r. – sobota
Dzień ósmy. Wracamy do kraju. Rano budzi nas deszcz. Niezbyt przyjemne uczucie, kiedy wiesz, że czy chcesz nie musisz wsiąść na motor i ruszać bo droga daleka, a przecież i tak pada cały tydzień więc trudno zakładać, że za godzinę przestanie. Rozpoczynamy nasz powrót o godz. 9.00 z Lido di Jesolo i kierujemy się Eraclea, San Dona di Piave a następnie na Udine. Nasz chapterowy barometr – Maria pociesza nas, że nie chce się jej spać więc niedługo przestanie padać. Jak na złość przez całe Dolomity leje jak z cebra. Musimy często stawać ale i tak najlepszym wypoczynkiem jest jazda przez długie tunele. Jazda w tych warunkach to katorżnicza praca. Wprawdzie jesteśmy już zahartowani na takie warunki pogodowe a jednak dzisiaj odczuwamy solidnie trudy podróży. Sylwek wymysla sposób, żeby pod ciuchy założyć folię z worka na śmieci. Przez Villach i Salzburg docieramy wreszcie do Rosenheim, gdzie decydujemy się przenocować. Zmęczeni zatrzymujemy się przy pierwszym lepszym hotelu. Niestety trafiliśmy fatalnie. Brak posiłków i obsługi oraz brud potwierdza tylko, że nawet w Niemczech można źle trafić. Postanawiamy, więc wypić tylko po jednym za szczęśliwie przejechany odcinek i idziemy spać.
5 maj 2002 r. – niedziela
Dzień dziewiąty. Ruszamy z pod hotelu bez śniadania. Nie dało się tam go zjeść. Po trzydziestu kilometrach zatrzymujemy się na smaczne śniadanie w stylowej bawarskiej restauracji i pełni energii ruszamy dalej. Dzisiejszy plan zakłada dotarcie do Berlina. Pogoda jest dobra bo nie pada ale słońca nie widać. Robimy po 150 km i tankujemy. Jazda staje się coraz szybsza. Koniecznie chcemy chociaż jeden dzień dotrzeć do celu w suchym stanie. Niektóre motocykle podróżowały w pewnych momentach nawet z szybkością 170 km na godzinę. Ale z naturą nikt nie wygra. 80 km przed Berlinem dopada nas deszcz i jak zwykle dojeżdżamy do hotelu Ibis koło dealera Harley’a w Poczdamie kompletnie przemoczeni. Mimo to ustanawiamy klubowy rekord długości przejazdu w jeden dzień 656 km. Po prysznicach spotykamy się na kolacji i opowiadamy swoje wrażenia z dzisiejszej jazdy.
6 maj 2002 r. – poniedziałek
Dzień dziesiąty. Po uzgodnieniu na porannym posiłku postanawiamy, ze grupa się dzieli. Część zaraz po śniadaniu wyrusza do Poznania , a reszta zostaje w Berlinie na zakupach i dojedzie do Poznania w godzinach popołudniowych. Pogoda wyjątkowo ładna. Świeci słońce i nie widać zbyt wiele chmur. Celnicy w Świecku wypytują nas gdzie byliśmy. Gdy dowiadują się, że wracamy z deszczowej Italii nie wierzą. W Polsce przez cały ten czas był 30 stopniowy upał !!! Odczuwamy to zaraz po przekroczeniu granicy. Ciepło około 25 stopni Celcjusza. Ale my do końca jakby nie wierzymy, że nie będzie padać. 180 kilometrowy odcinek Polski ze Swiecka do Poznania skutecznie wytrząsa nam tyłki. Po włoskich i niemieckich autostradach mamy trochę innej jazdy. Do Poznania wjeżdżamy około 14-tej a druga częśc grupy o 18-tej.
PODSUMOWANIE
Całość przejechanej trasy 3250 km. Rekord przejazdu Chapteru w 1 dzień 656 km. W tej podróży udział wzięli: Sylwester Michałek, Karol Konieczny, Maria Konieczna, Maciej Góral, Artur Kośmider, Jurek Konieczny, Marek Domka, Maria Domka, Ryszard Majewski, Ryszard Majewski Jr., Andrzej Kardacz, Andrzej Wasilewski, Zbyszek Przymusiński, Małgosia Przymusińska, …